piątek, 30 listopada 2012

ZOO w Dusit i biały marmur

... dalszy ciąg relacji.
Zaraz po opuszczeniu części Pałacowej w Parku Dusit natknąłem się ponownie na mojego "kolejnego tajskiego przyjaciela" , który nie chciał pójść ze mną na układ w sprawie 1.000 THB. Jak tylko mnie zobaczył to od razu zaczął iść w moją stronę, a ja nie bardzo miałem gdzie uciec, więc szedłem jakby nigdy nic i nie wiedziałem, czy mnie nie rozpoznał, a może miał dla mnie jakąś inną super propozycję. Na wstępie powiedział, że pomyliły mu się dni i dzisiaj jednak cały kompleks jest otwarty i w ramach zadośćuczynienia może mnie zawieść gdzie tylko chcę za 20 THB, ale pod warunkiem, że pozwolę mu zrobić pięć przystanków, aby dostał kupony na paliwo. Niestety (dla Taja), nie było takiej opcji, gdyż po pierwsze na początku chciał mnie oszukać, a po drugie nie miałem zbyt wiele wolnego czasu, bo o 17:00 zamykają świątynie a chciałem jeszcze zajrzeć do ZOO. Później, przez kolejne pięć minut jechał pomału za mną tuk tukiem i przekonywał mnie, że te przystanki nie zajmą więcej niż 10 minut. Po pewnym czasie przestałem już go słuchać i szedłem spokojnie w swoim kierunku.

Osobiście nie jestem zwolennikiem takich miejsc jak ZOO, ale będąc tak blisko głupotą byłoby nie wejść chociaż na chwilę. Cena za bilet jest chyba nawet niższa, niż do naszego Oliwskiego ZOO, bo zapłaciłem za wejściówkę 100 THB. Myślę, że był to strzał w dziesiątkę, gdyż moim małym, skromnym i nigdy nie zrealizowanym marzeniem było zobaczyć żyrafę na żywo. Po wejściu na teren ogrodu zoologicznego, pierwszy wybieg jaki zobaczyłem, był właśnie z dwiema żyrafami. Na dole widziałem, że ich opiekun właśnie przygotowuje im świeże liście do jedzenia, więc długo nie myśląc poszedłem skubnąć małą gałązkę i wróciłem na platformę aby nakarmić to fantastyczne zwierzę. W tej chwili moja radość była ogromna. Następnie odwiedziłem jeszcze parę wybiegów dla zwierząt i zobaczyłem, że o 15.00 jest przedstawienie w fokarium na które się wybrałem. Przed wejściem trzeba było kupić bilet na ten występ za 40 THB, ale jakoś tak z mojej nieuwagi przeszedłem przez bramkę bez biletu. Nie żebym zrobił to specjalnie, ale dopiero przy wyjściu z pokazu zauważyłem okienko kasowe. Foki wyglądały na szczęśliwe i  zadowolone z tego co robią, czego nie można już było powiedzieć o biednych dwóch słoniach, które na pewno zostały wytresowane w brutalny sposób, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że standardy ogrodów zoologicznych i traktowania zwierząt w całej Azji są odmienne od tych w Europie czy USA. Zrobiło mi się żal małego słonika, który został wytresowany w ten sposób, aby cały czas się kłaniał, więc żeby chociaż odrobinę umilić mu życie kupiłem mu koszyk owoców, którymi następnie go nakarmiłem. Oczywiście w samym centrum ZOO stała sieciówka z jedzeniem KFC. Jeżeli chodzi o cały park to nie miałem praktycznie żadnych zastrzeżeń co do traktowania zwierząt oprócz tych biednych słoni. Jedyną pocieszającą rzeczą jest fakt, że na starość wszystkie słonie w Tajlandii trafiają do domu opieki dla starych słoni, gdzie w spokoju przeżywają swoją starość. 





Do zamknięcia Marmurowej Świątyni została mi już tylko godzina, więc czym prędzej pognałem do Wat Benchamabophit Dusitvanaram (nawet nie próbujcie tego wymawiać, bo się po prostu nie da). Bilet wstępu kosztował jedyne 20 THB i mogłem zacząć spokojnie podziwiać świątynie, w której spoczywają prochy Króla Chulalongkorna (Ramy V), pod pozłacanym pomnikiem Buddy. Cała świątynia prezentowała się bardzo efektownie i była zbudowana z białego marmuru, co dawało jej dodatkowego polotu. Tuż obok świątyni mieścił się klasztor mnichów, którzy codziennie przychodzą do Marmurowej Świątyni, aby się modlić do Wielkiego Buddy i oddawać mu cześć. 




Do domu zjechałem około godziny 20.00, po drodze kupiłem sobie jeszcze kolacyjkę i zacząłem regenerować siły na kolejny dzień zmagań. Jutro prawdopodobnie odwiedzę Ogród Motyli oraz Targ Żywności, który wg. światowej organizacji jakości jedzenia, zajmuje czwartą pozycję na świecie.


czwartek, 29 listopada 2012

Pałac Vimanmek w Parku Dusit

Dzisiejszy dzień całkowicie wyssał ze mnie wszelkie oznaki życia, nawet ostatkami sił piszę ten post, wolno i apatycznie stukając palcami w klawisze klawiatury. Tyle różnych rzeczy się wydarzyło, że nawet nie jestem wstanie opisać tego za jednym razem i muszę rozbić atrakcje na dwa osobne posty, gdyż jutro raczej będę się regenerował po ponad dwudziestu kilometrowym maratonie. Zacznijmy jednak od samego początku. Jak zwykle wstałem wczesnym rankiem i zacząłem szukać czegoś smacznego w lodówce, w sumie znalazłem tam tylko powietrze, jakąś resztkę płatków i pół butelki mleka. Jak to wszystko razem wymieszałem, to wyszło nawet fajne śniadanie. Przed wyjściem z domu załadowałem jeszcze świeże baterie do aparatu i kamery, wziąłem mapę, stary bilet do Grand Palace, nogawki od spodni i dniówkę w postaci 1.500 THB na różne wariacje i szaleństwa. Jak tylko wyszedłem jedna nogą poza drzwi klatki schodowej to od razu uderzył mnie powiew gorąca i duchoty, a i tak czułem się już jak wielbłąd będąc załadowany po uszy sprzętem i innymi duperelami.

Jak tylko przebrnąłem przez zatłoczone uliczki i doszedłem do Sky Train w On Nut to poczułem lekką ulgę bo wiedziałem, że za chwilę skorzystam z darmowej klimatyzacji, która jest w pociągu. Zanim do tego doszło musiałem jeszcze kupić bilet do Phaya Thai za 40 THB i mogłem się spokojnie chłodzić, przez najbliższe dwadzieścia minut. Po wyjściu na miasto czekał mnie kolejny, tym razem sześciokilometrowy spacer do Parku Dusit. Oczywiście mogłem wziąć taksówkę lub tuk tuka, ale po co wydawać kasę na głupoty, skoro za te same pieniądze można kupić sobie np. koszulę czy jakąś pamiątkę, zresztą spacer zawsze działa na zdrowie. Idąc ten długi odcinek drogi zauważyłem kilka ciekawych rzeczy. Jak już Wam mówiłem 5-ty grudnia jest w Tajlandii świętem narodowym, gdyż Król Rama IX obchodzi swoje 85. urodziny, z tego powodu większość ulic została już przygotowana na tą uroczystość i praktycznie co kawałek można spotkać wysokie, żółte, dziesięciu metrowe ołtarze z wizerunkiem Jego Królewskiej Mości. Do tego robotnicy w każde możliwe miejsce sadzą żółte kwiaty i wieszają flagi narodowe. Jeżeli zapytacie się czemu wszystko jest żółte to odpowiedź jest bardzo prosta. Król Bhumibol Adulyadej czyli Rama IX urodził się w poniedziałek, a ten dzień w Tajlandii jest oznaczony kolorem żółtym. W Polsce za Gierka malowano trawę na zielono, a tutaj za rządów Ramy IX malują wszystkie mury na biało, to nie jest żart. W centrum jest pełno malarzy z białą farbą i malują wszystko co się tylko da. Przez całą drogę szedłem wzdłuż rzeki i ogrodzonego parku, w którym czasami przebywa Rama IX i dlatego co kawałek stoją tam uzbrojeni żołnierze. W pewnym momencie w rzece oprócz dużej ilości ryb, zauważyłem jakby 1,5 metrowego krokodyla, ale okazał się nim waran. Z radością nakręciłem go kamerą, dzięki czemu miałem chwilę rozrywki w czasie długiej wędrówki. 

Po ponad dobrej godzinie marszu, nareszcie dotarłem do celu, którym był Park Dusit. Jest to kompleks stworzony przez Ramę V (Chulalongkorna), który rządził krajem dobre sto la temu. Do głównych atrakcji tego parku możemy zaliczyć Pałac Vimanmek, Salę Tronową, Muzeum Królewskich Słoni, Wystawę Królewskich Powozów oraz Muzeum Zegarów i stosunkowo nie dawno otwarte ZOO. W tym momencie dowiecie się po co zabrałem stary bilet, który kupiłem przy zwiedzaniu Grand Palace. Z tym biletem mogę bezpłatnie zwiedzić cały kompleks Dusit Park oprócz ogrodu zoologicznego. Niestety, ale w większości tych budynków był kategoryczny zakaz robienia zdjęć i kręcenie wideo, przed wejściem straznicy sprawdzali czy przypadkiem, ktoś nie próbuje wnieść sprzętu audio - wideo na teren posesji i musiałem oddać wszystko do depozytu. 
Zwiedzanie rozpocząłem od Pałacu Vimanmek, który jest największą i zapewne najwspanialszą budowlą wzniesioną z drewna tekowego, a do jego budowy nie zużyto ponoć ani jednej śruby czy gwoździa. Pałac został zbudowany w 1901 roku na rozkaz Króla Chulalongkorna, jednak jego budowa rozpoczęła się kilka lat wcześniej na wyspie Ko Si Chang, z przyczyn niestabilności politycznej na Zatoce Tajlandzkiej zaniechano kontynuacji tego pomysłu i przeniesiono budowę do serca Bangkoku. Pałac zyskał swoją świetność dzięki ówczesnej żonie Króla Ramy IX, która postanowiła przerobić Pałac Vimanmek na muzeum narodowe Ramy V. Nazwę tego pałacu można tłumaczyć jako "zamek w chmurach", co poniekąd oddaje jego urok. Oczywiście aby wejść do Vimanmek trzeba mieć długie spodnie zakrywające kostki, a także zdjąć buty. Szczerze mówiąc, nawet jak się idzie do fryzjera, czy sklepu z ciuchami to wszędzie trzeba zdejmować buty, więc powoli przestaje mnie to dziwić. Każdą z osiemdziesięciu komnat przerobiono na wystawę muzealną, gdzie niczego nie można dotykać pod karą grzywny lub więzienia. Niesamowitą aurę tego pałacu tworzą przeróżne drewniane, kunsztownie rzeźbione detale architektoniczne oraz filigranowe arkady z wielkimi galeriami. Król Chulalongkorn był zafascynowany architekturą europejską i zażyczył sobie nawet zamontowanie w pałacu pierwszego w historii Tajlandii prysznicu. Krótko mówiąc nowatorskie podejście Króla, które zostało połączone z typowo tajskim przepychem zaowocowały powstaniem tej niezwykłej budowli. Naprawdę szkoda, że nie mogę Wam pokazać rzeczy, które był w środku, gdyż z zewnątrz Pałac Vimanmek nie robi aż takiego wrażenia jak jego wnętrze.

Pałac Vimanmek.




Zbudowany w 1901 roku.



W całości zrobiony z drewna tekowego.



Do jego budowy nie zużyto ani jednego gwoździa.



Następnie wybrałem się na zwiedzanie dość małej, również drewnianej budowli jaką była Sala Tronowa. Tutaj zobaczyłem tylko kilka mało ciekawych ekspozycji, w których były jedwabne szale, srebrna zastawa oraz trochę biżuterii. Acha no i oczywiście tron na którym siedział Rama V.

Sala tronowa.




Byłbym zły, gdybym miał za to zapłacić :)



Przed wyjściem udało mi się jeszcze zahaczyć o Muzeum Słoni Królewskich, gdzie można już było robić zdjęcia, jednak było tak mało eksponatów, że starczyło kilka zdjęć. W głównym miejscu stała makieta największego skarbu Ramy V, czyli Biały Słoń Królewski, na którym jeździł Chulalongkorn.

Amulety noszone przez królewskie Słonie.



Kły Królewskich Słoni.


Historyczny, Biały Słoń Chulalongkorna.

 No i znowu bym zapomniał, przed wejściem do Parku Dusit zaczepił mnie kierowca tuk tuka. Jak zawsze zaczynają rozmowę od kilku pytań, a potem podają rękę i się przedstawiają. Na pytanie gdzie idę odpowiedziałem, mu że do Parku Dusit, a on popatrzył na mapkę i powiedział, że dzisiaj akurat park jest zamknięty i może mnie zawieźć w inne ciekawe miejsce. Jak to usłyszałem, to już wiedziałem że Taj chce mnie wydymać w biały dzień. Z uśmiechem na twarzy zaproponowałem mu pewien układ: jak park będzie zamknięty to dam mu 1.000 THB, a jak będzie otwarty to on mi da tą samą pulę pieniędzy. Po chwili namysłu powiedział, że musiałem być w Bangkoku już wiele razy i odjechał w siną dal.

Jutro pokaże Wam filmiki z ZOO i Marmurowej Świątyni. Dzisiaj niestety, ale musicie zadowolić się tylko zdjęciami, gdyż niedawno wróciłem, i nie mam tyle czasu aby wgrać filmy przed pójściem spać. Zwłaszcza, że tutaj 1 minuta filmu wgrywa się godzinę :)




środa, 28 listopada 2012

Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz

Według wskazań prognozy pogody, najbliższe cztery dni nie zapowiadają się zbyt optymistycznie, gdyż przepowiadane są całodzienne ulewy. Gdybym spędzał tygodniowe wakacje w Bangkoku to taka informacja na pewno by mnie załamała, ale skoro będę tutaj jeszcze 34 dni, to nie mam się czym stresować i muszę przyjąć to do wiadomości.

Pora deszczowa zakończyła się tutaj wraz z końcem października, ale oczywiście jak każdy wie Tajlandia leży w strefie klimatu zwrotnikowego - monsunowego, więc nagłe opady nie robią na nikim wrażenia. Przez ostatnie 24h niemal nieustannie pada deszcz, a ja w tym czasie poszukuję lokalnych wycieczek organizowanych przez tutejsze biura podróży do takich atrakcji jak: pływający targ, świątynia tygrysów czy most na rzece Kwai. W internecie jest bardzo mało ofert, więc jak tylko pogoda się polepszy to idę do najbliższego punktu informacji turystycznej, gdzie podadzą mi namiary na jakieś najbliższe biuro. 

W poniedziałek 5 grudnia szykuje się niezłe przyjęcie, na ulicach całej Tajlandii, gdyż obecny Król Rama IX, będzie obchodził swoje 85 urodziny. Wieczorem pojawią się stoiska festynowe, fajerwerki oraz koncerty na żywo.

Ps. Mam nadzieję, że jutro pogoda okaże się łaskawsza i uda mi się jednak gdzieś pojechać.



wtorek, 27 listopada 2012

Złoto, metro i seks

Dzisiejszy dzień mogę śmiało zaliczyć do tych jak najbardziej udanych. Rano wstałem, spokojnie zjadłem śniadanie i zacząłem dywagować, którą z atrakcji wybrać na dzisiaj. Po chwili zastanowienia padło na świątynie Wat Trimitr, która znajduje się niemal na drugim końcu Bangkoku. Aby się tam dostać musiałem wykorzystać dwa rodzaje komunikacji miejskiej BTS Sky Train oraz MRT Metro. Zanim oczywiście wsiadłem do pierwszego z nich to dzień, jak co dzień musiałem pokonać w skwarze odcinek trzech kilometrów i dojść do BTS On Nut, którym jeżdżę już bez najmniejszy problemów. Ze stacji On Nut przejechałem 5 przystanków za 25 THB i dojechałem do Asok, gdzie musiałem przesiąść się na metro za 27 THB. Na początku, jak przy każdej nowości miałem pewne obawy i nie wiedziałem czy sobie poradzę z metrem. Wszystko jak zawsze okazało się niezwykle proste, tylko z tą różnicą, że zamiast jechać 20 metrów nad ziemią to jechałem jakieś 10 metrów pod nią. Metro praktycznie niczym się nie różni od Sky Train, nawet chyba pociąg jest ten sam. Ze stacji Sukhumvit pojechałem na sam koniec trasy do Hua Lamphong, skąd dzielił mnie zaledwie kilometr od Świątyni Złotego Buddy. Aby się tam dostać, musiałem przejść przez obskurną dzielnicę China Town, która naprawdę odstraszała swoim widokiem, a nawet w samym środku słonecznego dnia został mi zaproponowany szybki przelotny seks za 200 THB, no ale mniejsza z tym :)

Świątynia Wat Trimitr leży w samym centrum China Town i muszę powiedzieć, że wygląda to dość niezwykle, gdy wśród rozpadających się budynków i chińskich banerów wyrasta piękna ociekająca złotem świątynia. Za bilet wstępu, wraz z obejrzeniem małej, skromnej wystawy zapłaciłem 100 THB. Powiem szczerze, to co ujrzałem w środku zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, gdyż nie codziennie ogląda się posag zrobiony ze złota o wadze 5,5 tony czystego kruszcu. Dzisiaj nie miałem zamiaru dodawać filmiku, gdyż dość późno wróciłem i nie widziałem szans, aby zdążył się on załadować zanim pójdę spać, więc skróciłem go do 3 minut i to musi Wam wystarczyć.





Przed świątynią stała taka ogromna metalowa misa, która była ogrodzona metalowym łańcuchem. Niestety, ale nie wiedziałem czemu ma ona służyć. Dzięki szkolnej wycieczce Tajskich dzieci dowiedziałem się jednak o co w tym chodzi. Oglądając Złotego Buddę, cały czas słyszałem jakby brzdęk monet i wcale się nie myliłem, gdyż jak wychodziłem ze świątyni to widziałem, jak dzieci stały w kółku i celowały z odległości pięciu metrów do tej metalowej misy wrzucając monety. Prawdopodobnie chodziło o dobrobyt dla nich oraz całej rodziny. Schodząc z najwyższego punktu w świątyni, natknąłem się na salkę muzealną do której wykupiłem dostęp i na początku obejrzałem krótki film o historii tego miejsca. Następnie przejrzałem kilka ciekawych makiet, między innymi zobaczyłem jak przy pomocy lin i okrągłych pni drzew robotnicy transportowali ten niewyobrażalnie ciężki posąg dziesiątki lat temu. Na jednej z wystaw były również fragmenty zaprawy wapienno-gipsowej, którą był pokryty cały Budda. Po wyjściu ze świątyni udałem się do mojego On Nut, gdzie kupiłem sobie na obiadek mięsko na patyku wraz z porcją ryżu i udałem się spacerkiem do domu.


Złoty Budda w Świątyni Wat Trimitr


Ja z miliardem polskich złotych w tle :)

Modlitwy do Wielkiego Buddy.


Świątynia Wat Trimitr z China Town w tle.




poniedziałek, 26 listopada 2012

Planowanie i automat na wodę

Dzisiejszy post równie dobrze mógłbym skrócić jedynie do samego filmiku, który obrazuje cały mój dzisiejszy dzień. Jako, że wszystkie plany, które układałem sobie w zeszłym tygodniu w głowie, po prostu się rozmyły i musiałem stworzyć je od nowa, z tą różnicą, że teraz wszystko zapisałem, obliczyłem i znalazłem najtańszy transport.

Poszukuję również jakiś wycieczek fakultatywnych w okolicach Bangkoku, na które mógłbym się wybrać z przewodnikiem i póki co znalazłem jedną ofertę, która łączy ze sobą atrakcje w centrum, razem z tymi oddalonymi o dość spory odcinek drogi od Bangkoku. Koszt takiej 3-dniowej wycieczki to 12.000 THB czyli 1.200 zł. Oczywiście będę szukał innych ofert, ale więcej chyba znajdę jak udam się do fizycznego biura gdzieś tutaj na miejscu. Jedyną przeszkodą może być fakt, że wydałem połowę zamierzonych funduszy, ale z tą różnicą, że na początku poniosłem największe koszta i teraz pozostaje mi tylko wydać pieniądze na jedzenie, transport i bilety wstępu, więc nie powinno być najmniejszego problemu.

Nawet gdybym wybrał się na tą wycieczkę za 12.000 THB to moja dniówka spadłaby z 1.500 na 1.000 batów, a za te pieniądze i tak nadal mogę żyć jak pączek w maśle.

Aaaaa...... właśnie, dzisiaj na kolację jadłem grillowanego octopusa, który był miękki i soczysty, ale nie pokaże Wam tego gdyż ostatnimi czasy za dużo było tutaj jedzenia :)
 
 






niedziela, 25 listopada 2012

Chatuchak Weekend Market

Witam, jeżeli ktoś z Was się zastanawia co można robić w sobotę i niedzielę w mieście liczącym prawie 10 milionów ludzi, to odpowiedź jest prosta. Można wybrać się na jeden z największych weekendowych targów na świecie, czyli Chatuchak Market w Bangkoku. Według przewodnika najlepszą porą na odwiedzenie tego targu jest godzina 9.00 gdyż nie ma jeszcze tylu ludzi, a także skwar nie jest tak dokuczliwy jak po południu. Aby się przekonać, czy informacje zawarte w przewodniku są słuszne, musiałem już po raz kolejny wstać wcześnie rano i dreptać 3 kilometry na stację On Nut, skąd pojechałem na sam koniec linii kolejowej do Mo Chit. W pociągu jechało chyba z pół Bangkoku i panował tam tak niemiłosierny ścisk, że nie dało nawet rady podnieść ręki, żeby otrzeć czoło z potu i w ten sposób mogłem przez przypadek zwilżyć osoby stojące tuż koło mnie. Na szczęście klimatyzacja szybko ostudziła emocje i po paru stacjach już ze mnie nie kapało. Północna cześć Bangkoku, w ogóle nie różniła się niczym od mojego On Nut, więc bez zbędnych ceregieli poszedłem szukać targu Chatuchak, który był oddalony może z 400 metrów od stacji Sky Train. Gdy tylko wszedłem przez bramę to wszędzie stały samochody dostawcze z towarem oraz kręciły się setki ludzi. Przy wejściu każdy dostawał mapkę aby orientacyjnie wiedzieć, co gdzie się znajduje.






Może po mapce nie widać, ale znajduje się tutaj 15.000 stanowisk handlowych, a także według oficjalnych danych w przeciągu soboty i niedzieli przewija się tutaj ponad 200 tysięcy ludzi, co robi na prawdę wrażenie. Cały targ znajduje się pod zadaszeniem i trudno znaleźć tam odrobinę świeżego powietrza, gdyż jest ono zużywane zarówno przez miejscowych jak i turystów do ostatniej kropli tlenu. Niestety ale chodzi się tutaj jak po ciemnym labiryncie i jak coś wpadnie w oko, to trzeba to od razu kupić, ponieważ nie sposób jest wrócić w to samo miejsce. Co do przewodnik to stwierdzam, że lepiej jest pojawić się tutaj trochę później, gdyż o godzinie 9:00 rano duża część stoisk jest jeszcze zamknięta. Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że trochę za szybko tam chodziłem i niezbyt dokładnie nagrałem stragany. Gdyby mój Tata kręcił tam wideo, to gwarantuję że wszystko zostałoby skrupulatnie sfilmowane i każda pierdółka zostałaby uwieczniona. 

No ale cóż i tak tam wrócę zaraz przed moim styczniowym powrotem do Polski, gdyż jest tam sporo fajnych rzeczy, więc obiecuję że nakręcę wszystko jeszcze raz i to o wiele bardziej dokładnie. Kupiłem sobie tam dwie bawełniane koszule, które wkrótce poznacie przy najbliższych wpisach. Nie pytajcie się co jest w tej dużej siatce, bo i tak Wam nie powiem. Po około 3h, chodzenia dość mocno rozbolała mnie głowa i stwierdziłem, że czas uciekać do domu. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż jak dojechałem do On Nut i przeszedłem może z 15 minut, to poznałem przyczynę mojej nagłej migreny, a mianowicie rozpoczęła się ulewa. Na szczęście udało mi się stanąć pod daszkiem, gdzie mieści się lokalny postój taksówek, z tą różnicą że zamiast Tuk Tuków jeżdżą tutaj skutery. 

Na początku myślałem, że to pewnie zwykły przelotny deszczyk, ale godzinę później przekonałem się, że to jednak była ulewa. Jeden z Tajów, był tak miły że dał mi krzesełko abym nie stał tyle czasu, popatrzył w górę i powiedział z uśmiechem na twarzy po tajsku, że jeszcze trochę popada. Spędziłem tam łącznie półtorej godziny razem z moim bólem głowy. Gdy przestało padać to szybkim krokiem udałem się do domu, zahaczając po drodze o stoisko gdzie kupiłem sobie green curry i butelkę zimnej wody. Gdy wróciłem do domu to ponownie się rozpadało, z tą różnicą że padało, błyskało i grzmiało bezustannie przez kolejne 20 godzin. Przestało padać dopiero w niedzielę o godzinie 10:00 (mojego czasu) i korzystając z okazji nastawiłem dwie pralki, jedną z kolorowymi a drugą z ciemnymi ciuchami i szybko rozwiesiłem aby wyschło do wieczora. Oczywiście o godzinie 16:00 znowu się rozpadało i leje do tej pory. Mam nadzieję, że od poniedziałku znowu będzie skwar i dalej będę mógł zwiedzać Bangkok.






sobota, 24 listopada 2012

Tuk-Tuki, Pałace i Świątynie cz.2

Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że przed wejściem do Wielkiego Pałacu Królewskiego można się natknąć na szajkę oszustów i złodziei, którzy wmawiają turystom, że Grand Palace jest tego dnia akurat zamknięty i w zamian za to mogą pokazać inne ciekawe miejsca. Oczywiście oferowane bilety wstępu do innych zabytkowych świątyń są kilku krotnie razy wyższe od oficjalnych, a także dowóz Tuk-Tukiem czy taksówką jest mocno zawyżony. 

Po wyjściu z kompleksu Wielkiego Pałacu Królewskiego i Świątyni Szmaragdowego Buddy postanowiłem odwiedzić kolejny założony cel na ten dzień, czyli Świątynie Wat Pho. W tym celu zawołałem Tuk-Tuka, który akurat stał na poboczu i postanowiłem wykorzystać zdobyte dwa lata temu informacje, w jaki sposób tanio się przejechać Tuk-Tukiem. Na szczęście w centralnym Bangkoku język angielski nie jest takim wielkim problemem jak w pozostałej części, gdzie  kierowcy często nie wiedzą nawet gdzie mają jechać jak mówi się im chociażby nazwy stacji Sky Train czy marketów takich jak Siam Paragon, Seacon czy nawet zwykłe Tesco. Mój mały krępy kierowca chciał od mnie za przejechanie jakiegoś kilometra 150 batów, co umożliwiło mi wykorzystanie moich "haczyków". Pamiętałem, że kierowcy Tuk-Tuków proszą swoich pasażerów, żeby weszli do polecanych sklepów, gdyż za każdego przywiezionego klienta dostają od sprzedawców kupony na paliwo bez względu na to czy turysta raczy coś kupić, czy też nie. Moja propozycja była następująca, chcę dojechać do Świątyni Leżącego Buddy (Wat Pho) i mogę dać 10 batów, przy zrobieniu dwóch postojów w sklepach, gdzie dają bony na paliwo. Krępy Taj szybko podłapał temat i powiedział, że zrobi 3 przystanki zamiast dwóch i gratis pokaże mi jeszcze jakąś lokalną atrakcję. Dużo nie myśląc się zgodziłem i ruszyliśmy w drogę. Najpierw wysadził mnie w ekskluzywnym domu, gdzie mogłem kupić diamenty oczywiście po niezwykle promocyjnych cenach i za to, że jestem z Polski od razu otrzymałem rabat 40% na dowolny kamień. Pomijam fakt, że najtańszy diament jaki tam widziałem kosztował 10.000$ ale spoko, rosyjscy klienci na pewno wychodzą stąd z pełnymi woreczkami kamieni. Następnie postój u autoryzowanego dilera samochodów luksusowych, jasne kupię sobie auto składane w Chinach. Zanim pojechaliśmy w trzecie miejsce poprosiłem kierowcę, aby zawiózł mnie teraz w to obiecane miejsce, nie musiałem długo czekać bo po 5 minutach byliśmy  w świątyni Luang Phor To Wat Indharavihan Thailand, czyli w wolnym tłumaczeniu odwiedziliśmy miejsce gdzie stoi najwyższy Budda w Bangkoku, który jak wszystko tutaj, był pokryty złotem. 







Nie byłem przygotowany na to spotkanie, więc nawet nie wiedziałem co mam powiedzieć o tym pomniku. W domu przeczytałem, że budowę tego pomnika rozpoczął pewien mnich w 1867 roku, jednak nie starczyło mu życia na dokończenie projektu. Niestety przez wiele lat, nikt się nim nie zajmował i dopiero w 1927 roku ówczesny Król Tajlandii nakazał dokończenia budowy i pokrył pomnik złotem. Docelowo "stojący Budda" mierzy 32 metry wysokości, a w najszerszym miejscu liczy sobie 11 metrów. Po szybkim zwiedzeniu i kupieniu butelki wody musiałem udać się do ostatniego sklepu z zegarkami, gdzie również musiałem rękami i nogami bronić się przed kupnem, gdyż sprzedawcy w takich sklepach są niezwykle nachalni i natarczywi. Na moje szczęście nie kupiłem diamentów, luksusowego samochodu czy zegarka. Widziałem, jak mojemu kierowcy uśmiechała się miska od ucha do ucha i po chwili bez krępacji powiedział, że jak pozwolę zatrzymać mu się w jeszcze jednym miejscu to nie chce żadnych pieniędzy za transport. Miałem już serdecznie dość użerania się, ale pomimo tego zgodziłem się na ostatni postój. Zatrzymaliśmy się pracowni krawieckiej, w której za uszycie garnituru zaoferowali mi super promocyjną cenę 12.000 batów, z wielką ulgą i uśmiechem na twarzy wyciągnąłem wizytówkę Thai Fashion House i powiedziałem, przykro mi kolego ale dzisiaj rano miałem przymiarkę, więc się spóźniłeś. Jak sprzedawca tylko zobaczył kawałek papieru z obcą firmą, to od razu uciął temat i niemal stanowczo mnie wyprosił ze swojej pracowni. Po tych wszystkich ekscesach dojechaliśmy do Wat Pho, które leżało naprawdę blisko Wielkiego Pałacu Królewskiego, ale przynajmniej ja miałem darmowe zwiedzanie "Stojącego Buddy" i trzydziestu minutową przejażdżkę po mieście, a mój mały przyjaciel dostał cztery kupony na benzynę, z których niezwykle mocno się cieszył.


Za wejście do świątyni Leżącego Buddy zapłaciłem 100 batów, gdyż jestem turystą, a wszyscy mieszkańcy Tajlandii mają tutaj wstęp wolny, jako że jest to druga najważniejsza świątynia zaraz po Szmaragdowym Buddzie dla całej religii buddyzmu. Będąc tutaj dwa lata temu na wyjeździe nurkowym z Gdynia Dive, widziałem już tą świątynie, więc wiedziałem czego się mam spodziewać. Do zakupionego biletu dodatkowo każdy dostawał butelkę zimnej wody, żeby nie dostać udaru, ani się nie odwodnić. Aby niepotrzebnie dużo pisać na temat Wat Pho, proponuję obejrzeć nagranie:




Po wyjściu ze Świątyni odkryłem jednak coś nowego, o czym nie wiedziałem, a mianowicie oprócz Leżącego Buddy, na całym terenie świątyni znajdują się również małe pagody, ogródki z posążkami oraz inne budynki w których również można się pomodlić. Będąc tutaj wcześniej tylko szybko przelecieliśmy świątynie z Buddą i z braku czasu lecieliśmy szybko w zupełnie inny zakątek Bangkoku. Poniżej parę zdjęć z tego miejsca:


















Po całym dniu intensywnego chodzenia i zwiedzania byłem już praktycznie bez jakichkolwiek sił do życia. Po wyjściu ze świątyni udałem się na postój taksówek i chciałem już jechać do najbliższej stacji BTS Sky Train, która znajduje się w Siam, jednak uczciwi taryfiarze zabili mnie ceną 400 batów. Pomijam fakt, że w to miejsce dojeżdżałem jeszcze rano dodatkowo Tuk-Tukiem, ale ta cena to istny strzał w kosmos. Z szyderczym uśmiechem na twarzy pożegnałem się z krętaczami i postanowiłem odejść jak najdalej od tego całego kompleksu, gdyż właśnie w takich miejscach, gdzie jest dużo turystów grasują naciągacze. Po dwudziestu minutach spacerku złapałem już uczciwą taksówkę i za 100 batów dojechałem do stacji Siam. Tam pozostało już tylko wsiąść w pociąg i w przyjemnych warunkach z klimatyzacją dojechać do On-Nut. Po drodze kupiłem sobie jeszcze jakieś mięsko z ryżem na kolację i mogłem nareszcie odpocząć w domku.

Nie wiem czy pisać o tym dzisiaj czy jutro, ale około godziny 23:30 miałem telefon od ochroniarza z dołu, że czeka na mnie przesyłka. Długo nie myśląc szybko się przebrałem i cały zaspany zszedłem na dół. Okazało się że czeka na mnie marynarka i moje dwie zamówione koszule :)

Na przyszłość drodzy Tajowie, ja o tej godzinie już głęboko śpię !!!!!!






piątek, 23 listopada 2012

Tuk-Tuki, Pałace i Świątynie cz.1

Zanim zacznę opisywać wszelkie wariactwa i przygody jakie mi się przydarzyły, to pozwolę sobie szybciutko pokazać Wam moje nowe mieszkanie typu studio, na które czekałem dwa dni. Przez tą niepewność zafundowaną przez poprzedniego najemcę lokalu, który w ostatniej chwili postanowił sobie zostać jeden dzień dłużej, nie mogłem nigdzie pojechać i pokazać Wam zakątków Bangkoku, gdyż nie wiedziałem na czym stoję. Po dwóch dniach udało się wreszcie przeprowadzić i zapraszam Was na wirtualną wycieczkę po mieszkaniu, którą nakręciłem bladym świtem zaraz przed wyjazdem na Khao San Road, o którym zaraz będę opowiadał. Na prośbę jednego z czytelników blogu, nakręciłem również "pełną" lodówkę :)




Wczorajszy dzień był tak przepełniony atrakcjami, że postanowiłem go podzielić na dwa osobne posty. Specjalnie aby nakręcić najlepsze i najbardziej widowiskowe atrakcje, musiałem wstać o godzinie 6:00 rano. Po przebudzeniu udałem się do lodówki aby zjeść płatki z mlekiem i zrobić jakąś kanapkę na czarną godzinę. Po wyjściu z domu i 40 minutach szybkiego marszu dotarłem na dobrze Wam znaną stację BTS On-Nut, na której kupiłem bilet i udałem się pociągiem  w najdalszy możliwy punkt idący na zachód Bangkoku. W ten sposób w dwadzieścia minut dotarłem na stację Siam i z tego miejsca już łapałem taksówkę, która zawiozła mnie w miejsce gdzie spędziłem pierwszą noc z robakami w łóżku, przy Khao San Road. Dlaczego akurat tam ? Odpowiedź jest prosta, chciałem wpaść na dobry shake bananowy a następnie dać się naciągnąć na dość zawyżoną cenę przejazdu Tuk-Tukiem, gdyż zażyczyłem sobie 10-cio minutowy postój w pewnym miejscu. Na pierwszym etapie podróży (dom - pociąg - taksówka - Khao San Road) zaoszczędziłem już sporo batów na przejazd w jedną stronę, gdyż gdybym jechał od samego początku taksówką to zapłaciłbym 300 batów, a tak wydałem 35 THB na pociąg oraz 70 THB na taxi co daje nam 105 batów za podróż w jedną stronę i oszczędność prawie 200 batów. Wracając do Tuk-Tuka, jest to najpopularniejszy środek transportu w centralnym Bangkoku i dzięki otwartej przestrzeni w środku wiatr zwinnie owiewa rozpalone ciała turystów, co daje dużą ulgę i powoduje ochłodzenie organizmu. Tak właśnie jeździ się Tuk Tukiem:



Jednak większa radość jest jak wraca się większą grupą i jadąc np. w dwa - trzy Tuk Tuki można powiedzieć kierowcom, że który pierwszy dojedzie do celu dostanie ekstra 100 batów. Pamiętam jak dziś, mój powrót do hotelu z centrum miasta, który miał miejsce dwa lata temu, co się wtedy nie działo. Kierowcy jeździli po krawężnikach, lawirowali pomiędzy samochodami, nie zważali na czerwone światła, a nawet jeździli chodnikiem na pełnej prędkości. Ile ja się wtedy najadłem strachu, niestety mój Tuk Tuk dotarł wtedy jako drugi do celu, ale przynajmniej zaoszczędziłem 100 batów. Warto również dodać, że w takim pojeździe mogą jechać maksymalnie 2-3 osoby + kierowca. Po dojechaniu do miejsca, w którym chciałem się zatrzymać kierowca grzecznie poczekał te 10 minut, a ja w tym czasie przymierzyłem zamówioną marynarkę (wczorajszy wpis) i domówiłem jeszcze dwie koszule z dostawą do mieszkania. Mam nadzieję, że nie będę tam musiał jechać jeszcze raz, bo Tajscy przyjaciele przez przypadek zapomną nadać paczkę. Następnie już bez zbędnych postojów pojechaliśmy pod kompleks Wielkiego Pałacu Królewskiego oraz Świątyni Szmaragdowego Buddy. Jak tylko zobaczyłem pod bramą te dziesiątki autokarów to już wiedziałem, że będzie niezłe kongo, oczywiście nie pomyliłem się ani odrobinę. Przed samym wejściem do Grand Palace stali strażnicy królewscy, którzy nie wpuszczali turystów w krótkich spodenkach, ani w przy kusych spódniczkach. Ja byłem na to przygotowany i doczepiłem nogawki do spodni, które mocuje się przy pomocy zamka błyskawicznego. Biedni turyści, którzy przybyli tutaj niestosowani ubrani, mogli bez problemu kupić jakieś pantalony od przydrożnych sprzedawców, którzy zarabiali na tym biznesie niezłe kokosy. Nie będę w tym miejscu opisywał na kilka stron historii, czy jakiś ciekawszych rzeczy, ponieważ wszystko zawarłem w ponad dziesięciu minutowej relacji i nie chciałbym się niepotrzebnie powtarzać.




Jutro odwiedzimy także świątynie Wat Pho (leżącego Buddy), Wat Indharavihan (największy Budda w Bangkoku) a także dowiemy się, w jaki sposób można przejechać się zupełnie za darmo Tuk Tukiem we wskazane przez nas miejsce. Mam nadzieję, że relacja z kompleksu Grand Palace i Wat Phra Kaeo się podobała :)

Oraz przedstawiam kilka ciekawszych fotek, z tego miejsca:









Do zobaczenia jutro !!!



czwartek, 22 listopada 2012

Thai Fashion House

Dzisiejszy dzień był bez chwili wytchnienia, od 6:00 rano do 19.00 w ciągłym ruchu przy +35 stopniach Celsjusza. Po powrocie do domu pozostało tylko skoczyć pod prysznic. Za chwilę zacznę obrabiać filmiki, jednak jest ich tyle, że będę ładować się na YouTube przez kilkanaście dobrych godzin przy moim aktualnym łączu, więc na noc zostawię włączonego laptopa i jak dobrze pójdzie to filmiki do jutra się powygrywają.

Jestem tak padnięty, że nie mam już na nic siły.
 
Jutro opiszę przejażdżkę Tuk-Tukami i obejrzymy świątynie Szmaragdowego Buddy oraz Wielki Pałac Królewski, w sobotę odwiedzimy Wat Pho czyli świątynie leżącego Buddy, a jak dobrze wszystko pójdzie to w niedzielę z kolei odwiedzimy jeden z największych targów na świecie, gdzie przez jeden weekend przewija się grubo ponad 200.000 ludzi i jest tam aż 15.000 straganów. To wszytko już wkrótce.

Wgrałem jedynie ten kilku sekundowy filmik jako przedsmak tego co zobaczycie przez najbliższe dni.
 
 
 
 
 
Reasumując u krawca zostawiłem 4.200 batów (420zł)  i za to uszyje mi na wymiar:
- ciemną wełnianą marynarkę z jedwabną bordową podszewką, w kolorze o jakim zawsze marzyłem,
- klasyczną białą koszule z długim rękawem do marynarki,
- oraz koszulę z długim rękawem w jasne paski z niebieskimi wstawkami na kołnierzu i mankietach,

Ps. Marynarkę zamówiłem już pierwszego dnia jak byłem na Khao San Road i teraz pojechałem na przymiarkę. Bardzo dobrze, że tam pojechałem, gdyż garnitur pod pachami był trochę za ciasny, ale wszystkie poprawki zostały już naniesione i w ciągu paru następnych dni mogę spodziewać się dostawy całości do recepcji budynku, w którym mieszkam. Gdyby coś się okazało nie tak, to będę musiał jeszcze raz tam pojechać i w najgorszym wypadku będą szyć od nowa.


środa, 21 listopada 2012

Całodzienna przeprowadzka

Myślałem, że moja dzisiejsza przeprowadzka to tylko kwestia wrzucenia dwóch ciężkich toreb do windy i zawiezienia ich dwa piętra wyżej. Jak się okazało musiałem czekać cały ranek, całe południe i prawie całe popołudnie aby łaskawie dostać klucze do pokoju studio. O godzinie 16:30 dostałem upragniony klucz do pokoju, gdzie szybko podłączyłem lodówkę do prądu i ruszyłem na zakupy do pobliskiego marketu mieszczącego się obok stacji Sky Train (On-Nut). Nie wiem jakim cudem ale zostawiłem tam prawie 1000 batów, przynajmniej mam teraz wypchaną lodówkę po brzegi i nie będę musiał rano czy wieczorem latać po jedzenie. Wystarczy tylko gdzieś pójść na obiad, zresztą jak wyruszam na całodzienne wyprawy to i tak obiady jadam zawsze tam gdzie jestem. Po powrocie do domu strasznie mnie z muliło i rozbolała głowa, więc zaraz łykam tabletkę i idę spać. Mam nadzieję, że jutrzejsza pogoda pozwoli udać mi się na Khao San Road, gdzie pokażę Wam, jak wygląda jazda Tuk-Tukiem przez miasto, oraz odwiedzimy kilka ciekawych miejsc, które również powinny się Wam spodobać. 

Na pocieszenie załączam kilka zdjęć z moich okolic:


 
Rzut okiem na główną ulicę Sukhumvit prowadzącą do centrum Bangkoku.



Przykładowy stragan z jedzeniem oraz częścią restauracyjną.







Pobliski bazarek otwierany dopiero o 16:00.
Sieć energetyczna :)
Rzut na ulicę z góry.





wtorek, 20 listopada 2012

Mleczko kokosowe i stracony dzień.

Na wstępie chciałbym podziękować wszystkim osobom, które czytają mojego bloga, gdyż w ciągu minionego tygodnia strona "Sebastian w Bangkoku" została wyświetlona ponad tysiąc razy. Bardzo mnie cieszy fakt, że posiadam tak dużo odbiorców, nie tylko w Polsce, ale także w całej europie oraz USA, co wnioskuję wewnętrzną statystyką, do której mam dostęp jako admin blogu.

Dzisiaj rano obudziłem się w dobrym humorze, bo cały czas przyświecała mi myśl, że nareszcie przeniosę się do docelowego mieszkania typu studio i będę mógł rozpakować się z toreb. Nie robiłem tego wcześniej, gdyż po paru dniach i tak musiałbym się ponownie spakować i przenieść wszystkie rzeczy i klamoty dwa piętra wyżej, więc przekopywałem torby w poszukiwaniu konkretnej rzeczy. Pomijam już fakt, o którym trąbię od kilku dnia, a mianowicie będę miał lodówkę i skończy się picie ciepłej wody, oraz wszelkie produkty mleczne będą miały zwiększoną ważność do spożycia.

W czasie porannego spaceru po śniadanie, w postaci mięsa na patyku wraz z ryżem, zauważyłem jak ulicą jechał stragan z owocami i pięknymi, dużymi, zielonymi kokosami. Postanowiłem zatrzymać pojazd, przez zwykłe podniesienie ręki i kierowca od razu podjechał pod skraj ulicy gdzie stałem. Wybrałem sobie kokosa, a sprzedawca szybko wyciągnął dużą maczetę i poprzycinał go w różnych miejscach, aby dostęp do niego był łatwiejszy. Za owoc zapłaciłem 19 batów i udałem się do domu aby zrobić szybkie śniadanie i spakować kilka rzeczy, które walały się po całym mieszkaniu.




Po zjedzeniu śniadania i ogarnięciu mieszkania czekałem aż wybije godzina 10:00, gdyż wtedy Suchada rozpoczyna swoją pracę w biurze i powie mi gdzie dokładnie mam się przeprowadzić. Niestety pokój nie został jeszcze zwolniony i miałem przyjść do niej ponownie po południu aby załatwić sprawę. Miałem za mało czasu aby jechać do centrum, więc obejrzałem sobie jakieś zaległe seriale przez aplikację ipla, gdyż na oficjalnych stronach nie mogłem ich obejrzeć, bo nie przebywam w tej chwili na terytorium kraju. Około godziny 13:00 poszedłem na poszukiwania pożywienia na resztę dnia, a także na długi spacer do pobliskiego parku, bo nie było sensu ruszać się nigdzie dalej skoro i tak zaraz muszę wracać. Jak wracałem z prowiantem to zahaczyła mnie na dole Suchada i poinformowała, że mogę się przenieść dopiero jutro rano. Co niestety, jeszcze bardziej psuje mi moje plany na następne dni. Mało tego postanowiłem sprawdzić w internecie pogodę, gdyż jak wracałem to zaczęło błyszczeć i grzmieć, na moje nieszczęście taka pogoda ma się utrzymywać przez najbliższy tydzień. Jakoś szczególnie mnie to nie martwi, gdyż nawet w porze deszczowej, która zakończyła się we wrześniu to ulewy trwają maksymalnie godzinę, a potem znowu wychodzi słońce. W pokoju nakręciłem kolejny filmik z serii "Co będę dzisiaj jadł", gdyż nic ciekawszego się dzisiaj nie wydarzyło. Ta ryba, której nie zidentyfikowałem to był oczywiście sum (może w wersji azjatyckiej), ale widać to na pierwszy rzut oka po jego wąsach i mięsistych ustach.




Po obiadku udałem się jeszcze do pobliskiego marketu, aby rzucić okiem na lokalne alkohole i okazało się, że procenty są tutaj albo bardzo tanie, albo bardzo drogie. Bez problemu można również kupić alkohole, które są dostępne u nas o jakieś 30-40% taniej. Oczywiście jesteśmy w Azji, więc interesują nas tylko lokalne trunki. Whisky Hong Thong oraz najlepszy azjatycki rum San Song w butelkach 0,7 lita kosztuję po 100 batów czyli 10zł. Natomiast niezwykle drogie są tutaj wina. W Polsce kupuję wino z chińskich śliwek, które jest dostępne w Kauflandzie za 19zł, to tutaj kosztuje bagatela 999 batów (99zł).

Mam nadzieję, że jutro będę się mógł pochwalić nowym mieszkaniem.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Ferma węży i pikantne małże

Dzisiaj rano, pierwszy raz obudziłem się bez powera oraz koncepcji, co miałbym dzisiaj ze sobą począć. Dlatego szybko zerwałem się z łóżka i jeszcze lekko śpiącym krokiem powędrowałem do najbliższego sklepu po jakieś podstawowe produkty na śniadanie. W drodze powrotnej stwierdziłem, że czym ulica jest bardziej zabrudzona przez psie odchody to Tajowie są chyba jakby szczęśliwsi. Za każdym razem podążam tą samą trasą i zawsze zauważę jakieś nowe, jeszcze ciepłe atrakcje. W tym miejscu muszę przyznać, że lokalna społeczność jest bardzo czysta, gdyż co chwilę ktoś zamiata, myje sobie podjazd grubą szczotką ryżową, czy najzwyczajniej w świecie spłukuje posadzkę swojego domu karcherem. Co z tego skoro wszystkie nieczystości są i tak wylewane na ulice, a piasek i śmieci które znajdowały się na terytorium prywatnym zaraz lądowały na ulicy. No, ale wracając do mojego ślamazarnego powrotu do mieszkania, to powiem szczerze,  że nie mogę się już doczekać lodówki, którą jutro dostanę, gdyż przenoszę się dwa piętra wyżej i będę już na stałe zajmował lokal typu studio. Wtedy wystarczy, że raz na parę dni zrobię zakupy i śniadania będę miał pod ręką, co również poskutkuje tym, że wcześniej będę mógł wyjść z domu i jeszcze przed najgorszym skwarem dojść na stację BTS i pojechać, gdzie tylko dusza zapragnie. 

Po śniadaniu, nie mogłem sobie przypomnieć żadnej z wielu atrakcji jakie zaplanowałem parę dni temu, normalnie miałem czarną dziurę. W końcu otworzyłem mapę przedstawiającą plan miasta i zauważyłem coś czego jeszcze wcześniej na niej nie widziałem, a mianowicie postanowiłem odwiedzić fermę węży. Długo się nie zastanawiając, zapakowałem kamerę wraz z pieniędzmi i udałem się na stację On-Nut (BTS). Tym razem poszedłem główną drogą, nie zabierając już planu okolicy, który dostałem na dzień dobry. Może i nadłożyłem z 5 minut drogi więcej, ale miałem pewność że dojdę, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że mijam po drodze wiele straganów i zawsze mogę sobie kupić jakiś owoc do pochrupania. Na stacji przeszedłem migiem procedurę wymiany banknotów na drobne oraz zakup biletu i przejście przez bramki. Dzięki tym bramkom nie ma potrzeby zatrudniania konduktorów w pociągach, gdyż przejście przez nie bez biletu jest niemożliwe. Po szybkim przejechaniu dziesięciu minut w klimatyzowanym pociągu wysiadłem na stacji "Siam", tam gdzie ostatnio byłem w oceanarium. Otworzyłem mapę miasta i zacząłem iść w stronę punktu docelowego. Szedłem dobrą godzinę w niemiłosiernym skwarze i stwierdziłem, że się zgubiłem bo nie miałem po drodze już żadnych punktów orientacyjnych, dzięki którym określałem swoją pozycję. Na moje szczęście okazało się, że dwieście metrów dalej jest już ferma węży, więc śmiało mogę powiedzieć, że zaczynam ogarniać Bangkok. 

Idąc w kierunku "Snake Farm" powtarzałem sobie informacje jakie rano jeszcze przeczytałem w internecie na ten temat i dowiedziałem się, że w Bangkoku jest jedna z największych ferm węży na świecie, co pod koniec zwiedzania uznałem za bzdurę, bo wcale ten obiekt nie był duży. Za bilet zapłaciłem 200 batów (20zł) i rozpocząłem zwiedzanie od żywej ekspozycji znajdującej się na zewnątrz w wolierach. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to fakt, że szyby były dość mocno ubrudzone co przeszkadzało w obserwacji tych dzikich stworzeń. Po obleceniu i sfilmowaniu węży znajdujących się na zewnątrz udałem się, do części muzealnej, gdzie zaraz przy wejściu było napisane, że w obiekcie panuje całkowity zakaz filmowania, można robić jedynie zdjęcia. Co mnie bardzo zmartwiło, gdyż przestałem już tak często biegać z aparatem  na rzecz kamery. Ze smutkiem w oczach wszedłem do środka i powiem szczerze, że ta ekspozycja zrobiła na mnie duże wrażenie. Zaraz przy wejściu znajdowało się wiele pojemników z formaliną, w których zanurzone były przeróżnych gatunków węże. Następnie można się było przyjrzeć szkieletowi kobry i zobaczyć jak układają się jej kości w charakterystycznym dla nie kapturze. Oprócz tego można było zobaczyć jak ewoluuje zarodek w jaju węża podczas 15-go, 28-go , 42-go oraz jak jest już gotowy do wyklucia w pięćdziesiątym pierwszym dniu. Zaraz obok leżała wielka ponad dwu metrowa anakonda brzuchem do góry, który miała całkowicie rozcięty i można jej było zajrzeć do środka oraz prześledzić wszystkie organy. Innych eksponatów było jeszcze na prawdę dużo, ale w tym momencie chodziło mi po głowie już tylko jedno, jak niespostrzeżenie nagrać kilka rzeczy i zostać niezauważonym przez trzech strażników, którzy i tak podejrzliwie patrzyli na moją kamerę. Po chwili wpadłem na pomysł, żeby porobić kamerą zdjęcia wszystkich eksponatów (mimo ciemności) a następnie spokojnie nagrać film i w razie draki szybko przelecieć w pamięci kamery do momentu robienia zdjęć i tłumaczyć się, że przecież tylko robiłem zdjęcia. Podczas mojego pobytu aż trzy razy musiałem pokazywać co mam na kamerze, jednak bez większego trudu udało się oszukać strażników i dzięki temu mogę Wam co nieco pokazać. Z góry uprzedzam, że film nie jest długi, gdyż zanim wrzucę taki filmik na YouTube to i tak mijają ponad 4h. Jeżeli ktoś będzie zainteresowany obejrzeniem pełnego wideo to zapraszam do mnie na seans. Przy wyjściu kupiłem jeszcze butelkę zimnej wody i udałem się w drogę powrotną. Jeżeli chodzi o moje odczucia, to czuję pewien niedosyt, gdyż ma to być jedna z największych ferm węży na świecie, a z żywymi okazami było może z dwadzieścia wolier. Jednak wszystkie mieszane uczucia rekompensuje to co widziałem w środku :)

Teraz zatem, ze zwierząt pozostaje mi  jeszcze odwiedzenie jednej z największych ferm krokodyli na świecie, safari world oraz delfinarium. 

W drodze do domu zahaczyłem o kilka ulicznych straganów i zrobiłem sobie niczym królewską ucztę, którą pokażę Wam na filmiku. Z owoców miałem arbuza i kalmodynki. Kalmodynki są to małe owoce, przypominające wyglądem i smakiem mandarynki. Muszę nieskromnie przyznać, że od 10 lat mam takie drzewko w domu, które kilka razy w roku ładnie owocuje. Zapewne się spytacie skąd wiem, że te dania, które przedstawiłem poniżej są indyjskie ? Odpowiedź jest prosta, gdyż kupowałem jedzenie od mieszanego małżeństwa (tajsko-indyjskiego) i pani miała na czole przyklejoną kropkę bindi. Może, powinienem powiedzieć, że będzie to kuchnia mieszana, ale cóż już się nagrało a jedzenie gdzieś wyparowało. Podczas opisywania małży odpiął mi się na 30 sekund mikrofon, który miałem przypięty do koszuli i przez to nie słychać co mówię o małżach. gdybym o tym wiedział to powtórzyłbym scenę. Mam nadzieję, że po obejrzeniu filmu nie pójdziecie od razu do kuchni po coś do jedzenia :)




niedziela, 18 listopada 2012

Wspomnień czar

Równy tydzień temu wylatywałem z Gdańsk do Bangkoku i na prawdę nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po przylocie, a także czy dobrze zrobiłem lecąc tutaj na dwa miesiące bez kilku dni. Pierwszego dnia zaraz po przylocie gdy spałem z robakami na ośmiu metrach kwadratowych, to powiem szczerzę, że w tym czasie nachodziło mnie wiele wątpliwości i nie wiedziałem co dalej ze sobą mam robić. W tym miejscu chciałbym pokazać filmik nagrany w Rainbow Guest House i udowodnić, że nie były to żadne fanaberie wyssane z palca, ale prawdziwa historia. Nocleg w tym miejscu kosztuje około 300 batów za noc, zanim jednak odkryłem tam robactwo to spytałem się ile bym musiał zapłacić aby zostać tutaj miesiąc. Od razu zaświeciły się im oczy i dostałem informację, że za 5.000 batów mogę mieszkać. W miejscu, w którym śpię docelowo płacę 6,500 batów za miesiąc, przy czym mam bardzo komfortowe warunki, mogę wyjść na balkon, wziąć prysznic w dużej łazience i nie martwić się o to, że ktoś może mnie okraść jak będę spał. Nagrania dokonałem zaraz po przebudzeniu, co zresztą nawet widać, a robaki odkryłem chwilę później.


 

Dzisiejszy dzień poświęciłem błogiemu nieróbstwu, jednak nie jestem w stanie siedzieć i nic nie robić, więc zacząłem ogarniać trochę mieszkanie i poszedłem na długi spacer. Później zrobiłem porządek i korekty w materiale nakręconym kamerą i stwierdziłem, że ten filmik musi ujrzeć światło dzienne :)

Oprócz tego, na spokojnie przeliczyłem sobie wszystkie poniesiona koszta od samego przylotu po dzień dzisiejszy i stwierdzam, że wydałem już 800 dolarów. Z czego oczywiście ponad połowa poszła na opłacenie mieszkania do końca mojego pobytu oraz zwrotną kaucję. Reszta pieniędzy została wydana głównie pierwszego dnia jak musiałem krążyć między lotniskiem a miejscem w którym będę spał, do tego oczywiście dochodzi wyżywienie, bilety i wczorajsza wizyta w oceanarium.

Obliczyłem, że każdego dnia mogę wydać nawet 1550 batów, czyli ponad sto pięćdziesiąt złotych i żyć jak pączek w maśle do samego stycznia. Oczywiście, ciężko będzie wydać taką sumę pieniędzy, więc nie mam się co martwić o brak gotówki. Zwłaszcza, że wszystkie główne koszta mam już za sobą i potrzebuję tylko pieniędzy na żywność, komunikację miejską oraz bilety wstępu i ewentualnie jakieś prezenty po świąteczne dla rodziny :)

Ps. Coraz bardziej podoba mi się miejsce, w którym mieszkam i za każdym razem odkrywam coś nowego, a dzięki podniebnej kolejce bardzo szybko mogę się znaleźć w każdym miejscu Bangkoku za małą kasę. W ramach wolnego czasu nakreśliłem jeszcze kilka nowych celów mojej podróży , o których sukcesywnie będziecie się dowiadywać.