poniedziałek, 19 listopada 2012

Ferma węży i pikantne małże

Dzisiaj rano, pierwszy raz obudziłem się bez powera oraz koncepcji, co miałbym dzisiaj ze sobą począć. Dlatego szybko zerwałem się z łóżka i jeszcze lekko śpiącym krokiem powędrowałem do najbliższego sklepu po jakieś podstawowe produkty na śniadanie. W drodze powrotnej stwierdziłem, że czym ulica jest bardziej zabrudzona przez psie odchody to Tajowie są chyba jakby szczęśliwsi. Za każdym razem podążam tą samą trasą i zawsze zauważę jakieś nowe, jeszcze ciepłe atrakcje. W tym miejscu muszę przyznać, że lokalna społeczność jest bardzo czysta, gdyż co chwilę ktoś zamiata, myje sobie podjazd grubą szczotką ryżową, czy najzwyczajniej w świecie spłukuje posadzkę swojego domu karcherem. Co z tego skoro wszystkie nieczystości są i tak wylewane na ulice, a piasek i śmieci które znajdowały się na terytorium prywatnym zaraz lądowały na ulicy. No, ale wracając do mojego ślamazarnego powrotu do mieszkania, to powiem szczerze,  że nie mogę się już doczekać lodówki, którą jutro dostanę, gdyż przenoszę się dwa piętra wyżej i będę już na stałe zajmował lokal typu studio. Wtedy wystarczy, że raz na parę dni zrobię zakupy i śniadania będę miał pod ręką, co również poskutkuje tym, że wcześniej będę mógł wyjść z domu i jeszcze przed najgorszym skwarem dojść na stację BTS i pojechać, gdzie tylko dusza zapragnie. 

Po śniadaniu, nie mogłem sobie przypomnieć żadnej z wielu atrakcji jakie zaplanowałem parę dni temu, normalnie miałem czarną dziurę. W końcu otworzyłem mapę przedstawiającą plan miasta i zauważyłem coś czego jeszcze wcześniej na niej nie widziałem, a mianowicie postanowiłem odwiedzić fermę węży. Długo się nie zastanawiając, zapakowałem kamerę wraz z pieniędzmi i udałem się na stację On-Nut (BTS). Tym razem poszedłem główną drogą, nie zabierając już planu okolicy, który dostałem na dzień dobry. Może i nadłożyłem z 5 minut drogi więcej, ale miałem pewność że dojdę, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że mijam po drodze wiele straganów i zawsze mogę sobie kupić jakiś owoc do pochrupania. Na stacji przeszedłem migiem procedurę wymiany banknotów na drobne oraz zakup biletu i przejście przez bramki. Dzięki tym bramkom nie ma potrzeby zatrudniania konduktorów w pociągach, gdyż przejście przez nie bez biletu jest niemożliwe. Po szybkim przejechaniu dziesięciu minut w klimatyzowanym pociągu wysiadłem na stacji "Siam", tam gdzie ostatnio byłem w oceanarium. Otworzyłem mapę miasta i zacząłem iść w stronę punktu docelowego. Szedłem dobrą godzinę w niemiłosiernym skwarze i stwierdziłem, że się zgubiłem bo nie miałem po drodze już żadnych punktów orientacyjnych, dzięki którym określałem swoją pozycję. Na moje szczęście okazało się, że dwieście metrów dalej jest już ferma węży, więc śmiało mogę powiedzieć, że zaczynam ogarniać Bangkok. 

Idąc w kierunku "Snake Farm" powtarzałem sobie informacje jakie rano jeszcze przeczytałem w internecie na ten temat i dowiedziałem się, że w Bangkoku jest jedna z największych ferm węży na świecie, co pod koniec zwiedzania uznałem za bzdurę, bo wcale ten obiekt nie był duży. Za bilet zapłaciłem 200 batów (20zł) i rozpocząłem zwiedzanie od żywej ekspozycji znajdującej się na zewnątrz w wolierach. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to fakt, że szyby były dość mocno ubrudzone co przeszkadzało w obserwacji tych dzikich stworzeń. Po obleceniu i sfilmowaniu węży znajdujących się na zewnątrz udałem się, do części muzealnej, gdzie zaraz przy wejściu było napisane, że w obiekcie panuje całkowity zakaz filmowania, można robić jedynie zdjęcia. Co mnie bardzo zmartwiło, gdyż przestałem już tak często biegać z aparatem  na rzecz kamery. Ze smutkiem w oczach wszedłem do środka i powiem szczerze, że ta ekspozycja zrobiła na mnie duże wrażenie. Zaraz przy wejściu znajdowało się wiele pojemników z formaliną, w których zanurzone były przeróżnych gatunków węże. Następnie można się było przyjrzeć szkieletowi kobry i zobaczyć jak układają się jej kości w charakterystycznym dla nie kapturze. Oprócz tego można było zobaczyć jak ewoluuje zarodek w jaju węża podczas 15-go, 28-go , 42-go oraz jak jest już gotowy do wyklucia w pięćdziesiątym pierwszym dniu. Zaraz obok leżała wielka ponad dwu metrowa anakonda brzuchem do góry, który miała całkowicie rozcięty i można jej było zajrzeć do środka oraz prześledzić wszystkie organy. Innych eksponatów było jeszcze na prawdę dużo, ale w tym momencie chodziło mi po głowie już tylko jedno, jak niespostrzeżenie nagrać kilka rzeczy i zostać niezauważonym przez trzech strażników, którzy i tak podejrzliwie patrzyli na moją kamerę. Po chwili wpadłem na pomysł, żeby porobić kamerą zdjęcia wszystkich eksponatów (mimo ciemności) a następnie spokojnie nagrać film i w razie draki szybko przelecieć w pamięci kamery do momentu robienia zdjęć i tłumaczyć się, że przecież tylko robiłem zdjęcia. Podczas mojego pobytu aż trzy razy musiałem pokazywać co mam na kamerze, jednak bez większego trudu udało się oszukać strażników i dzięki temu mogę Wam co nieco pokazać. Z góry uprzedzam, że film nie jest długi, gdyż zanim wrzucę taki filmik na YouTube to i tak mijają ponad 4h. Jeżeli ktoś będzie zainteresowany obejrzeniem pełnego wideo to zapraszam do mnie na seans. Przy wyjściu kupiłem jeszcze butelkę zimnej wody i udałem się w drogę powrotną. Jeżeli chodzi o moje odczucia, to czuję pewien niedosyt, gdyż ma to być jedna z największych ferm węży na świecie, a z żywymi okazami było może z dwadzieścia wolier. Jednak wszystkie mieszane uczucia rekompensuje to co widziałem w środku :)

Teraz zatem, ze zwierząt pozostaje mi  jeszcze odwiedzenie jednej z największych ferm krokodyli na świecie, safari world oraz delfinarium. 

W drodze do domu zahaczyłem o kilka ulicznych straganów i zrobiłem sobie niczym królewską ucztę, którą pokażę Wam na filmiku. Z owoców miałem arbuza i kalmodynki. Kalmodynki są to małe owoce, przypominające wyglądem i smakiem mandarynki. Muszę nieskromnie przyznać, że od 10 lat mam takie drzewko w domu, które kilka razy w roku ładnie owocuje. Zapewne się spytacie skąd wiem, że te dania, które przedstawiłem poniżej są indyjskie ? Odpowiedź jest prosta, gdyż kupowałem jedzenie od mieszanego małżeństwa (tajsko-indyjskiego) i pani miała na czole przyklejoną kropkę bindi. Może, powinienem powiedzieć, że będzie to kuchnia mieszana, ale cóż już się nagrało a jedzenie gdzieś wyparowało. Podczas opisywania małży odpiął mi się na 30 sekund mikrofon, który miałem przypięty do koszuli i przez to nie słychać co mówię o małżach. gdybym o tym wiedział to powtórzyłbym scenę. Mam nadzieję, że po obejrzeniu filmu nie pójdziecie od razu do kuchni po coś do jedzenia :)




1 komentarz:

  1. To nic, że nie słychać co mówisz o małżach
    widać, że są przepyszne.

    OdpowiedzUsuń