sobota, 17 listopada 2012

Sky Train, mapka i rekiny

Dzisiejszy dzień był złożony z samych radości i wspaniałości, które szczegółowo postaram się tu zaraz przedstawić. 

Tak jak zawsze wstałem rano, umyłem się i poleciałem do sklepu po produkty na śniadanie. Jednak nie był to jak zawsze jogurt z dżemem i bułką a tym razem postanowiłem zjeść coś ze straganu, z którego już raz jadłem (pamiętacie filmik ze szczęśliwą Panią, która jak tylko zobaczyła kamerę zaczęła nawijać z uśmiechem na twarzy po Tajsku ?), to właśnie tam kupiłem śniadanie. Na pierwszym planie był oczywiście kurczak z grilla oraz tajemnicza paczuszka zawinięta w liść bananowca i spięta wykałaczką. Po drodze kupiłem jeszcze bułkę, gdyż rano nie miałem chęci na ryż i udałem się szybciutko do pokoju numer 302, w którym z niecierpliwością a zarazem z ciekawością na twarzy zacząłem rozwijać przedmiot za który zapłaciłem 9 batów. Nie wiedziałem czego mogę się spodziewać, bo w końcu to kosztowało tylko 90 groszy, więc może w ten liść bananowca było zawinięte tylko powietrze ? Okazało się, że jednak jest coś w środku i w tym momencie już wiedziałem, że nie wyrzuciłem pieniędzy w błoto. Ładnie sobie ułożyłem na talerzu najpierw bułeczkę, potem mały kawałek kurczaka z okolic korpusu oraz to tajemnicze mięso z cebulą i mnóstwem ilości chili. Podczas spożywania tego piekielnie ostrego mięsa z łzami w oczach powtarzałem sobie wraz z każdym kęsem, że jest to typowy smak Tajlandii i nie mogę przecież tego nie zjeść, skoro jadąc tutaj na okres dwóch miesięcy wiedziałem, czego mogę się przecież spodziewać. 

Po zjedzeniu śniadania i opróżnienia zapasów wody na kolejny dzień, udałem się wraz z moją drogą mapką na poszukiwanie Sky Train (BTS) czyli szybkiej, podniebnej kolei miejskiej. Idąc zgodnie ze wskazówkami zawartymi na mapce miałem dojść w około pięć minut. Dużo nie myśląc szedłem dalej według zaleceń zawartych na tym kawałku papieru, który już nieraz mnie oszukał. Po pewnym czasie się zgubiłem, nie wiedząc gdzie jestem, ani gdzie mam iść, pomijając już oczywiście fakt że z zewnątrz niemiłosiernie przypiekało mnie słońce, a wewnątrz wciąż grzała papryczka chili co poskutkowało nad potliwością mojej skóry. Tak sobie teraz myślę, że gdybym wtedy zawrócił to trafiłbym do punktu wyjścia idąc po kroplach mojego potu, które z każdym moim krokiem osiadały na zafajdanej chyba wszystkim ulicy. Spojrzałem jeszcze raz na mapkę, ale tym razem był to już wzrok zawodowego mordercy i stwierdziłem, że chyba czas się z nią pożegnać i szybkim posuwistym ruchem schowałem ją do torby z myślą że jeszcze jej nie wyrzucę. Potem przypomniałem sobie, że jak byłem harcerzem to zawsze pomagał mi mech w określaniu kierunków stron świata ......., a nie, jednak nie byłem harcerzem, więc musiałem sobie inaczej poradzić. 

Najpierw zapytałem jednego przechodnia bez skutecznie o Sky Train, potem następnego oraz jakiegoś starszego pana. Nikt nie wiedział o co mi chodzi, pomyślałem sobie że może jak bym pokazał mapkę to może by coś to pomogło ? Oczywiście że od razu pomogło i jakaś pani mówiąc coś do mnie w swoim języku pokazywała palcem na wieżowce które były oddalone o jakiś kilometr. Ładnie podziękowałem i poszedłem w tym kierunku. Wbrew pozorom od wyjścia z domu do dojścia na stację BTS zajęło mi jakieś 15 minut, a w tym czasie zdążyłem się pokłócić z mapką i się zgubić. Okolica stacji nadziemnego metra przypadła mi do gustu, bo były tam różne straganiki, sklepiki, świeże jedzenie, ogólnie dzielnicą tętniąca życiem. Jak zobaczyłem napis "Station On-Nut" to kamień spadł mi z serca i zacząłem wchodzić po schodach na samą górę. Teraz pozostawało już tylko pytanie: jak, gdzie i za ile kupić bilet oraz o której odjeżdża pociąg i w którą stronę mam jechać. Tutaj z kolei muszę podziękować jakiejś młodej Tajce, która nawet w miarę po angielsku wszystko mi wytłumaczyła. To wszystko okazało się niezmiernie proste gdyż bilet kupuje się w automacie, na którym jest rozrysowana cała linia BTS, a przy każdej stacji jest podana cena za którą można dojechać we wskazane miejsce. Po wydrukowaniu biletu musiałem udać się do wejścia na peron, przy którym trzeba włożyć kartę do czytnika, gdzie  bramka się otwiera i bilet z powrotem wyskakuje (dobrze, że go zabrałem). Nawet nie zdążyłem dobrze włączyć kamery, a pociąg już podjechał i wsiadłem do niego. W środku był dość nowoczesny i miał włączoną klimę do tego stopnia, że było mi nawet zimno. Następnie słuchałem głosu z głośnika, który mówił najpierw nazwę miejscowości po tajsku a kolejno po angielsku. Oczami również śledziłem ilość przebytych stacji na zdjęciu, które pokazywało całą trasę. W głośniku słyszę nareszcie "Siam" i wiedziałem, że czas wysiadać. Na zewnątrz pierwsze bodźce jakie do mnie dotarły to straszny harmider, hałas i tłumy ludzi, mimo że pociąg wcale nie był pełny. Poszedłem za wszystkimi w stronę wyjścia i zobaczyłem ponownie bramki, do których trzeba było znowu włożyć bilet aby móc wyjść ze stacji. 

Na poniższym filmiku prezentuję, jak wygląda moja droga dojazdu do Siam Paragon oraz powrót z niej. W drodze powrotnej starałem się pokazać po kolei jak wygląda dokładnie zakup biletu, przejście przez bramki itd... jednak wszystko został nakręcone w dość dużym tempie gdyż na stacji w centrum było naprawdę dużo ludzi. Jak będę się ponownie wybierał to spokojnie nakręcę to jeszcze raz ale na mojej stacji na której wsiadałem, bo tam było spokojnie i mało ludzi. Za bilet w jedną stronę zapłaciłem 35 batów, czyli można powiedzieć, że zaoszczędziłem około 100-120 batów na jednym przejeździe.



Na wstępie chyba nie napisałem, że wybieram się dzisiaj do największego oceanarium w Bangkoku czyli do Siam Ocean World. Właśnie tutaj dwa lata temu nurkowałem z rekinami co zostało dokładnie opisane w styczniowym magazynie jachting przez moją skromną osobę. Wtedy z braku czasu miałem możliwość zwiedzenia oceanarium tylko z wody, a dzisiaj się czułem jak zwykły turysta stojąc jak ten kołek wśród licznych głosów polaków typu (o ku*wa rekin). Ach, jak ja nie lubię spotykać swoich rodaków za granicą, którzy nie potrafią się za grosz zachować. Chociaż przepraszam, chyba coś się polepszyło bo nie widziałem nikogo kto miałby założone biały skarpety i sandały. Wejście do oceanarium kosztuje 900 batów, ale ja zapłaciłem 720 batów, gdyż wczoraj w "The 20 Apartment" dostałem kilka mapek z rozkładówką stacji pociągów i metra i tam był kupon upoważniający do 20% zniżki w oceanarium. Gdybym chciał jednak ponurkować z rekinami to musiałbym teraz zapłacić 6.000 batów, ale jednak pod namową mojej mamy tego nie zrobiłem, chociaż mnie korciło. Tak dla przypomnienia tamtych wspaniałych momentów:

Chwilę przed nurkowaniem z rekinami, był dreszczyk emocji.

A tutaj już w wodzie :)

W oceanarium znajduje się 20 dorosłych rekinów oraz 3 małe, których wcześniej nie było i są reprezentowane przez 7 gatunków tych ryb (tawrosz piaskowy, rekin lamparci, pielęgniarka, czarno-płetwy żarłacz rafowy, rekin bambusowy, rogatek australijski oraz Varied Catshark, który nie ma polskiego odpowiednika). Niewątpliwie z tych wszystkich rekinów największe wrażenie może robić tawrosz piaskowy (na zdjęciu), którego rozmiar i uzębienie w obu szczękach nie pozwala ani na chwilę zapomnieć, że są to drapieżniki o instynkcie zabójcy. Warto jeszcze napomnieć, że przed wejściem do wody trzeba pokazać certyfikat nurkowy oraz podpisać oświadczenie, że oceanarium w żadnym wypadku nie ponosi odpowiedzialności za śmierć lub trwały uszczerbek na zdrowiu nurka.

W tym czasie gdy nurkowie podziwiają podwodny świat, to mniej odważni turyści (do których tym razem i ja się zaliczałem) mogli skorzystać z wielu atrakcji jakie oferuje im centrum, np. przepłynąć się po powierzchni zbiorniku specjalną łodzią typu "Glass Bottom Boat", która jest wyposażona w szklane dno i umożliwia obserwację rekinów z bliższej odległości. Chociaż w tym miejscu i tak jestem z siebie dumny, że dwa lata temu dokonałem tego wyczynu i odważyłem się zejść pod wodę w obecności tych morderczych drapieżników. Można również wybrać się do kina na film w 5D, pójść na kurs jak utrzymać swoje ryby w dobrej kondycji, wziąć udział w karmieniu pingwinów, obejrzeć pokaz karmienia rekinów (nie nurkami) i naprawdę wielu, wielu innych atrakcji. Oczywiście w cenie biletu można obejrzeć łącznie około 30.000 żywych organizmów reprezentujących świat podwodnej fauny i flory z całego świata.

Niestety nie udało mi się zrobić żadnych zdjęć w oceanarium, gdyż jak zwykle było tam dość ciemno, nawet filmik mimo jakości HD nie jest rewelacyjny. Z filmu usunąłem dźwięk i dodałem podkład muzyczny, gdyż był tam taki harmider i do tego jeszcze płacz dzieci, że po prostu tak będzie lepiej :)



Duże wrażenie zrobiła na mnie dość niewielka salka z małymi okienkami w których powoli pływały sobie meduzy przy akompaniamencie muzyki klasycznej, różnych wielkich i wybitnych twórców.
  


Przed wyjściem z oceanarium nie mogłem się powstrzymać, aby nie kupić mojemu kochanemu psiakowi, który siedzi teraz smutny w domku i tęskni za swoim pańciem, jako zadość uczynienie pluszowej zabawki przedstawiającej wesołego rekina :) Wiem, że to nie zrekompensuje poniesionych strat moralnych tego psa, ale myślę że szybciej mi wybaczy fakt opuszczenia na dwa miesiące domu rodzinnego.   

 

Wiem, że dzisiejszy wpis robi się już trochę przydługawy, ale musicie się z tym liczyć że są lepsze i gorsze dni. Zwłaszcza, że jutro jest niedziela i spędzę ten dzień pewnie na rozmowie z rodzicami przez Skypa, więc będzie tylko jakiś króciutki wpis. 

Około godziny 16:00 byłem już znowu na peronie stacji Sky Train w On-Nut i modliłem się, żeby znowu się nie zgubić, na szczęście moje modły zostały wysłuchane. Po drodze zahaczyłem jeszcze u supermarket robiąc zapasy wody i na pobliskim ulicznym stoisku kupiłem sobie na obiad Sanmę z ryżem. Teraz pewnie się zastanawiacie co to jest sanma i jak to się je  ? Jest to grillowana ryba z ryżem, która przypomina w smaku makrelę, tylko jest dużo bardziej wilgotna i cieszy się wielką popularnością w tych stronach, gdyż praktycznie wszędzie można ją dostać pod każdą postacią. Jeszcze tylko szybkie zdjęcie mojej sanmy z ryżem.


W domu byłem około godziny 16:30 i gdybym się jeszcze bardziej ociągał to złapał by mnie na pewno ulewny deszcze, który pojawił się chwilę później. Jak już wspominałem na tym blogu, że deszcze w Tajlandii przychodzą niespodziewanie i są bardzo rzęsiste co obrazuje poniższy krótki filmik. Mało tego zazwyczaj nie trwają dłużej niż kilka minut. Ten trwał w sumie coś około pięciu minut. Nie pokażę Wam zdjęcia mojej kolacji, gdyż robi się już tego trochę dużo, ale jadłem O-Konomi-Yaki. Ta potrawa wywodzi się z Japonii, ale bardzo szybko zdobyła popularność w całej Azji i każde państwo sporządza je na swój sposób. O-Konomi-Yaki znaczy dosłownie "smaż co chcesz" więc ta potrawa może mieć nieskończenie wiele wersji w zależności od pomysłowości kucharza. Moja wersja składała się z pasków marchewki i kapusty, do tego był makaron w postaci jakby łazanek, na wierzchu leżały dwa malutkie kawałki wieprzowiny i wszystko było wymieszane chyba na bazie majonezu lub czegoś podobnego. Do tego płatki świeżego imbiru na oczyszczenie kubków smakowych a na samej górze znajdowały się kawałeczki tradycyjnej tajskiej suszonej ryby. Rybę suszy się klika tygodni na wiór, aż zaczną schodzić z niej cieńsze niż serwetka płaty mięsa, a czym ryba podczas suszenia gorzej pachnie tym lepiej dla kubków smakowych. Aha, co ważne tą potrawę smaży się na rozżarzonej blasze w formie placka.

Dobra pokazuję ten deszcz i więcej Was nie zanudzam :)


 

1 komentarz: