niedziela, 2 grudnia 2012

Krewetkowe szaleństwo

Większość z Was zapewne dopiero dochodzi do siebie po Andrzejkowym szaleństwie, które na pewno dało pozytywny wstęp do niedzielnego poranka. W Bangkoku temperatura cały czas nie chce odpuścić i utrzymuje się na poziomie 35 stopni Celsjusza, co raczej wróży mi Święta Bożego Narodzenia bez opadów śniegu. Jak przejeżdżam kolejką obok centrum handlowych to prawie przy każdym stoją już wielkie dwudziestu metrowe choinki przyozdobione lampkami, łańcuchami i bombkami. Ponoć parę dni przed wigilią na ulicę wyruszają również skośnoocy Mikołajowie i Śnieżynki o pięknej ciemnej karnacji. 

Dzisiaj za bardzo się nie spieszyłem z opuszczeniem mieszkania, gdyż atrakcje Bangkoku w niedziele otwierają się zazwyczaj, w odrobinę innych godzinach niż na co dzień. Więc zdążyłem rano obejrzeć sobie do śniadania po raz kolejny Kac Vegas II w Bangkoku i dopiero teraz sobie uświadomiłem jakie niebezpieczeństwa mogą tu na mnie czyhać. Następnie z grubsza przeleciałem się po mieszkaniu z miotłą i mogłem spokojnie wyruszać do Butterfly Garden oraz Or Tor Kor Market, czyli w miejsca, do których wczoraj nie dotarłem z przyczyn czysto technicznych. Oczywiście sprawdziłem jeszcze raz dokładne ich położenie na Google Maps i okazało się, że leżą one w odrobinę innych punktach niż jest to zaznaczone na mapie. 

Po dojechaniu do Mo Chit poszedłem ponownie do Chatuchak Park aby chwilę posiedzieć sobie nad jeziorem. Nie wiem czemu, ale ten park bardzo przypadł mi do gustu i zawsze z chęcią go odwiedzam. Korzystając z papierowej mapy, gdzie są zaznaczone główne atrakcje Bangkoku mogłem wywnioskować, że Butterfly Garden leży właśnie w Chatuchak Park, ale Google stwierdziło, że owszem, Ogród Motyli leży w parku, tylko z tą różnicą, że jest to park rowerowy po drugiej stronie ulicy. Jako, że jestem z początku pokolenia "komputerowego" to bez wahania zaufałem Google i poszedłem do drugiego parku, gdzie naprawdę chyba z pół Bangkoku na raz postanowiło pojeździć na rowerach. Po paru minutach byłem już u celu i stałem pod tabliczką Bangkok Butterfly Garden and Insectarium. Wejście do tego obiektu okazało się darmowe, jedynie należało wpisać do księgi gości swoje podstawowe dane oraz kraj pochodzenia. Budynek insektarium był dość duży i bardzo wysoki, aby motyle mogły sobie swobodnie latać po obiekcie. W środku rosło wiele egzotycznych roślin, wszędzie były koszyczki z owocami, kwitnące kwiaty a także sztuczny wodospad. Szczerze mówiąc wyobrażałem sobie to miejsce w trochę inny sposób, ale okazało się znacznie lepsze z tą różnicą, że nie latały tam całe chmary motyli, a jedynie kilkaset. Filmiku z tego miejsca nie wgrywałem, bo szykuję dzisiaj dla Was ucztę kulinarną, ale za to przedstawiam poniżej kilka zdjęć:


Butterfly Garden and Insectarium

Owocki na palmie

Motylek w czasie konsumpcji

Motylek na kwiatku

Motylek na listku

Motylek na murku

W Butterfly Garden i tak moją największą uwagę skupił mały szczurek, który coś sobie chrupał schowany dość głęboko w zieleni. Po motylkowym szaleństwie ruszyłem szukać Or Tor Kor Market, na którym znajdują się tylko wyselekcjonowane produkty o najwyższej jakości. Trafiłem tam praktycznie jak po sznurku, wykorzystując do tego moją własnoręcznie wykonaną mapę, a targ znajdował się jeden przystanek metra od Mo Chit. Na targu ze świeżym jedzeniem faktycznie, każdy owoc był piękny, wyselekcjonowany i niezwykle precyzyjnie i przemyślanie ustawiony na stoisku. Według magazynu BBC Good Food, właśnie Or Kor Tor market jest najczystszym i zarazem najbardziej wyrafinowanym targowiskiem w całej Tajlandii, a na świecie zajmuje czwarte miejsce w rankingu. Będąc tam czułem się jak w muzeum i nie wiedziałem czy mogę dotknąć produkt, czy może raczej tylko na niego patrzeć. W hali widziałem z sześć stanowisk specjalizujących się jedynie w sprzedaży owoców Durianu na porcje, a ja schodziłem pół Bangkoku i nie znalazłem takiego miejsca. Oczywiście skusiłem się na kawałek tego fascynującego owocu, następnie kupiłem trzy różne butelki świeżych soków z gujawy, z kwiatu lotosu oraz roselle fruit. Sok z gujawy okazał się tak fantastyczny, że od razu wziąłem jeszcze litrową butelkę, a co do reszty soków to jeszcze nie próbowałem. Po drodze, przewijały się również tony owoców morza pod każdą z postaci. Suszone ryby, które tutaj są przysmakiem i dodaje się je do dań, a także suszone krewetki, którymi doprawia się dania. Oprócz tego połowę targowiska zajmowały stragany z jedzeniem, ileż tam było kolorów i zapachów.  

Nie mogłem, a nawet nie chciałem się powstrzymywać i kupiłem sobie całą tackę dużych grillowanych krewetek. Nie wiem czemu, ale jakoś za bardzo nie lubię jadać publicznie, a tu nawet chciałem się przemóc i zjeść krewetki na miejscu w części jadalnej, ale nie było wolnych miejsc, więc postanowiłem szybciutko wrócić do domku. Aby było szybciej, chciałem pojechać metrem do Mo Chit, ale przy samym wejściu był ogromny zakaz wnoszenie durianu na stację, a i tak przed wejściem do metra strażnik sprawdza zawartość toreb, więc przeszedłem się ten kawałek. Ogólnie do żadnego hotelu, środka komunikacji miejskiej czy nawet samolotu nie wolno wnosić owocu durianu. Uważam, że jest to stosowane na wyrost, gdyż owszem owoc pachnie siarkowodorem, ale przecież nie do tego stopnia. I tutaj się myliłem, gdyż jak już znalazłem się w pociągu Sky Train, razem z krewetkami i moim śmierdzącym owocem, to przy schłodzeniu powietrza w wagonie przez klimatyzację nagle zaczął się rozchodzić zapach krewetek. Z początku nawet mi się to podobało bo fajnie pachniało, ale gdy kilka stacji dalej zaczęło walić zgniłym jajem w całym pociągu to już nie było mi za wesoło. Dobrze, że duriana miałem w nieprzezroczystej siatce, więc nie koniecznie musiał to być mój zapach, bo do krewetek przyznaję się bez bicia, zwłaszcza jak ich wąsy wystawały mi z siatki. Po przejechaniu tych szesnastu stacji nagle mi ulżyło bo byłem już w On Nut, skąd szybkim krokiem pomaszerowałem do mieszkania. Po drodze wiele osób patrzyło na moje piękne krewetki i dwie z nich nawet się o coś pytały, ale nie byłem w stanie im odpowiedzieć, bo jak pewnie nie zauważyli, ale nie jestem Tajem. Prawdopodobnie jutro pokażę Wam jeszcze film z Or Tor Kor Market, ale zobaczymy. To, co się później działo w domu, to czysta poezja smaku, zobaczcie sami.





Z góry przepraszam, jeżeli podrażniłem komuś kubki smakowe. Filmik pierwotnie trwa szesnaście minut, ale skróciłem go do dziewięciu :)



1 komentarz: